Cieszę się, że udało mi się tam dojechać! Początkowo planowałem całonocną podróż pociągiem z miejscowości Multan do Hajdarabadu, ale w związku ze zmianą planów spowodowaną moim nieco zbyt długim pobycie Peszawarze, zdecydowałem się na samolot z Lahore do Karaczi. Do drugiego największego miasta prowincji Sindh było od dawnej pakistańskiej stolicy zaledwie 120 km. Kiedy dotarłem jednak do Karaczi, zdałem sobie sprawę, że jestem w Los Angeles Azji południowo-wschodniej – mieście tak wielkim i rozległym, że trafienie na dworzec autobusowy mogłoby się okazać nie lada wyzwaniem. Na szczęście towarzystwo poznane przez Couchsurfing obiecało po mnie przyjechać, zabrać mnie do siebie i tym sposobem znalazłem się w Hajdarabadzie. To miasto znacznie mniejsze, ale niemniej ciekawe. To kraina sufi – wyznawców mistycznego odłamu islamu położne nad Indusem – rzeką wypływającą z Himalajów i uchodzącą do Morza Arabskiego. Będę to miasto dobrze wspominać.
Jedyną rzecz na jaką narzekałem w Karaczi była piekielnie wysoka temperatura (32 stopnie w listopadzie). – „Zobaczysz, jak dojedziemy do Hajdarabadu, będzie znacznie chłodniej” – powiedział Haszir, który wziął specjalnie urlop, żeby pokazać mi swoje miasta. Zresztą, jak się później okazało, to dla niego sposób na życie. W ciągu dwóch tygodni gościł już co najmniej trzech przewijających się przez Pakistan Europejczyków. I faktycznie było w Hajdarabadzie chłodniej, co wydawało mi się dość zaskakujące biorąc pod uwagę, że na wschód od miasta rozpościera się wielka pustynia dzieląca Pakistan od Indii. Ale to wiatry nadciągające z tego pustynnego bezkresu powodują, że – szczególnie wieczorami – temperatura drastycznie spada. Kiedyś to zimne powietrze było zatrzymywane przez specjalne łapacze wiatrów – charakterystyczny element krajobrazu miejskiego Hajdarabadu. Dzisiaj mieszkania chłodzone są elektrycznymi wiatrakami i klimatyzacją. To obowiązkowe – obok co najmniej jednego motocykla – wyposażenie każdego domu. Haszir mieszka w dzielnicy wojskowej, tuż przy centrum rekrutacji, a więc za oknem cały czas stoi ktoś z karabinem. Choć pracuje w księgowości , część domu podnajmuje pod zakład krawiecki – co chwilę słychać dźwięk maszyny do szycia.
Qawwali to gatunek muzyczny, który od 700 lat propagują wyznawcy sufizmu na terenie subkontynentu indyjskiego. Wieczór sufi, w którym tak bardzo chciałem wziąć udział, polega na grupowych śpiewach wersetów z Koranu przy akompaniamencie harmonium i tabli (lub a capella), recytacji formuł religijnych i boskich imion. Liderem grupy jest kantor (a czasami dwóch). W Hajdarabad takich prowadzących widziałem co najmniej trzech – zapewne mają oni swoje miejsce w hierarchii. Nie było to zresztą konieczne – ich głosy są tak dobrze wyćwiczone i tak hipnotyczne, że każdy był dla mnie profesjonalistą. Uroczystość odbywała się w darghan, czyli świątyni (w sąsiedztwie meczetu), w której znajdował się przyozdobiony kwiatami i kolorowymi materiałami grób nauczyciela duchownego. Wyśpiewywane, albo wręcz skandowane modlitwy mają sprawić, że zmarły usłyszy je, wstawi się u Boga za modlącego i zyska jego błogosławieństwo.
Spotkanie, w którym uczestniczyłem był jednak dość kameralne – może z 50 osób rozpierzchniętych po całej świątyni. Wokół kantorów zgromadzonych było kilkanaście osób, w szczególności dzieci. Co chwilę ktoś podchodził i wkładał w harmonium pakistańskie banknoty. Oczywiście od razu zostałem przyuważony przez kogoś, kogoś kogo określa się mushid – to przywódca religijny spokrewnionym z nauczycielem, którego grób znajdował się w świątyni. Mężczyzna w ciemnych szatach (zdjęcie poniżej) przywołał mnie do siebie skinięciem ręki, uścisnął dłoń i zamówił dla mnie talerz jedzenia i herbatę. Jednemu ze swoich asystentów nakazał oprowadzenie mnie po świątyni, pokazanie wszystkich sal, grobu i kolorowych ozdób. Upewnił się, że zrobiłem sobie zdjęcia wszędzie tam, gdzie chciałem, a muzykom kazał śpiewać do mikrofonów, żebym mógł to wszystko lepiej sfilmować. Moim towarzyszom powiedział, żeby pamiętali, żeby mnie dobrze ugościć, żebym nie mógł wrócić do domu z poczuciem, że nie zostało mi dane wszystko, czego potrzebowałem…
Później zobaczyłem, że wszyscy całują mushida po dłoniach i jego sygnetach – być może też powinienem był tak zrobić, skoro to tak prominentna postać?
To, co zobaczyłem – choć było dla mnie niepojęte i sięgające daleko poza moją wiedzę – wydawało mi się niezwykłe i transcendentalne. Moi sunnici towarzysze trochę się z tych ceremonii naśmiewali, a może raczej przypatrywali się temu z dystansem – twierdzili, że nie rozumieją tej formy islamu (oni nie czczą żadnych świętych i nauczycieli) i twierdzili, że mushid czerpie z tego korzyści finansowe i jest to jakaś forma sprawowania przez z niego władzy w lokalnej społeczności.
Nie jestem w stanie tego weryfikować i zresztą nie mam takiej potrzeby. Choć qawwali jest ściśle związane z religią, w pewnym momencie zaczęło działać w oderwaniu od swoich sufickich korzeni. Dzisiaj organizowane są koncerty qawwali: wytworzyły się zespoły, które w swojej twórczości łączą elementy sufickie z muzyką pop. Miałem okazję rozmawiać z jednym z takich muzyków z Karaczi – zobaczcie, poniżej jak wyglądają takie występu „fusion”.
Zachęcona nazwą miasta weszłam z ciekawością i zastanawiam się czy to na pewno post o Hyderabadzie, który raczej położony jest w central o wschodniej części Indii i do Pakistan stąd raczej daleko podobnie jak do Indusu.
Bardzo ciekawy wpis i piękne zdjęcia. Pozdrawiam!
Dziękuję za wizytę!