Ramallah uznawana jest za nieformalną stolicę Autonomii Palestyńskiej. W mieście mieszczącym się ok. 12 km na północ od Jerozolimy, ale do której dojazd może zająć nawet godzinę, mieszka 57 tys. mieszkańców. Dotrzeć można tutaj albo bezpośrednio z Jerozolimy (o tym poniżej), albo – w przypadku przekraczania granicy z Jordanią – z przesiadką w Jerychu.
Po przekroczeniu przejścia granicznego na Moście Króla Husajna (nazwa obowiązująca po stronie jordańskiej) / Moście Allenby (nazwa obowiązująca po stronie izraelskiej), wsiadamy do jednego z przeładowanego bagażami i ludźmi autobusu z biletem za 13 NIS, który w zaledwie 10 minut dociera do Jerycha. Tutaj odbywa się regularna kontrola graniczna – do dyspozycji cudzoziemców jest oddzielne okienko. Jeśli ktoś martwi się, że w paszporcie pozostanie jakiś znam po wizycie na Zachodnim Brzegu, rozwiewam obawy: dostajemy oddzielną kartkę z palestyńską pieczątką, która po przejściu granicy, jest z powrotem zabierana przez funkcjonariusza. Te formalności zajmują dosłownie chwilę. Przejście graniczne połączone jest z mini dworcem, z którego odjeżdżają autobusy i taksówki do różnych miejsc w Palestynie.
Zarezerwowany hotel (który wcale do najtańszych nie należał – ceny tylko nieznacznie niższe niż z Izraelu) nie miał innych gości (choć zdawało mi się, że z jednego pokoju dochodziły dźwięki telewizora), a śniadanie trzeba było zamówić na konkretną godzinę. Ono okazało się zresztą najmilszym aspektem pobytu w Casablance. Obsługa obserwująca mój każdy ruch wzbudziła we mnie jakiś niepotrzebny strach. Gdy poprosiłem recepcjonistę, aby wykręcił numer do izraelskiego Neshera, żebym mógł zamówić szerut z Jerozolimy na lotnisko Ben Gurion w szabat, raczej do najszczęśliwszych nie należał. Dwóch pozostałych członków załogi nie wymieniło ze mną ani jednego zdania, za to niepokojących spojrzeń – całe mnóstwo. Grozy sytuacji dodawały wieczorne blackouty – bez zapowiedzi gasł prąd i przez minutę siedziałem w pokoju po ciemku. O ile Casablanca była najtańszą opcją, którą znalazłem na Booking.com, to spacerując ulicami miasta, zauważyłem, że w mieście istniały też hostele. Musieli być więc i turyści, tj. backpackerzy! Faktycznie! Tu i ówdzie przemknęła jakaś postać z aparatem.
Moja pierwsza wizyta przypadła na piątek, czyli pierwszy dzień weekendu – wtedy praktycznie większość kawiarni i restauracji jest zamknięta. Pierwsze wrażenie jakie odnosi się po przyjechaniu do miasta to poczucie bezradnego chaosu i brudu. Rozlewająca się na całe miasto, sprzedana na każdym kroku chińska tandeta, poprzeplatana mobilnymi stoiskami z owocami na tle zaniedbanych elewacji budynków prowokuje do pytania: po co tu przyjechałem? Jednak im dalej od centrum, tym ciekawsze rzeczy można zaobserwować: oczywiste trofea turystyczne w Palestynie w postaci wyzwoleńczych murali, pociesznie nazwana kawiarnia Stars&Bucks, czy wreszcie nowoczesne drogie hotele oraz dobrze prezentujące się uporządkowane ciąg rezydencji. To nie wszystko: w północnej części miasta znajduje się najciekawsza atrakcja turystyczna miasta, czyli muzeum poświęcone historii Autonomii Palestyńskiej i Mauzoleum Jasera Arafata.
Ramallah otoczone jest z każdej strony izraelskimi osadami. Mimo, że mieszkańców dzieli od siebie zaledwie kilka kilometrów, nie mogą oni odwiedzać się nawzajem, nawet gdyby znaleźli ku temu jakiś konkretny powód. Życie w takim systemie dwu-państwowości (czytaj: okupacji) stało się jednak dla Palestyńczyków codziennością i mówienie o tym nie jest dla nich ani kłopotliwe, ani wstydliwe. Ot, zwyczaje życie. Takie wrażenie przynajmniej sprawił Ahmed – 23-letni modnie ubrany księgowy skarżący się, że kupił najnowszego iPhone w niewłaściwym kolorze. Młody Palestyńczyk bardzo ogólnie próbował wytłumaczyć mi, że większe prawa w kwestii poruszania się po terytorium Izraela i Palestyny przysługują osobom, które urodziły się w Jerozolimie Wschodniej i są posiadaczami niebieskich dowodów osobistych. Dlatego większość matek chce, żeby ich dzieci rodziły się właśnie w Jerozolimie, szczególnie jeśli pochodzi stamtąd też ojciec dziecka. Wielu Palestyńczyków ubiega się też o jordański paszport, który nieznacznie ułatwia poruszanie się po okolicy, choć w dalszym ciągu nie daje możliwości korzystania np. z lotniska Ben Gurion w Tel Awiwie.
Ahmed, który zgodził się oprowadzić mnie po mieście późnym wieczorem. Zaprowadził mnie do obleganej kebabowni, a potem – klasycznej arabskiej kafeterii dla mężczyzn, gdzie oprócz fajki wodnej, można było co najwyżej napić się kawy (do wyboru był jeszcze KFC).
Na koniec, następnego dnia rano, jeszcze jedna “przygoda”. Zobaczyłem – trochę bezwiednie – jak wygląda przejście przez cieszący się fatalną reputacją checkpoint w Kalandii w drodze do Jerozolimy. Checkpoint oddziela miejscowość od Ramallah i północnych obrzeży Jerozolimy. Najpierw kierowca zbiera pasażerów z różnych wiosek znajdujących się na trasie busa z Ramallah, a następnie zatrzymuje się na checkpoincie, gdzie osoby udające się w stronę Jerozolimy wysiadają i przechodzą przez typową kontrolę graniczną – ich bagaż jest prześwietlany, a sami podróżni są legitymowani. Akurat trafiłem na zmianę, która nie mówiła po angielsku – gdyby nie Palestyńczyk stojący za mną, krążyłbym w tę i we tę pomiędzy poszczególnymi bramkami bez końca. Samo przejście nie należy do najprzyjemniejszych, ponieważ przypomina więzienie. Jeśli spojrzysz za siebie, zobaczysz wysoki mur z graffiti, czyli coś, co dobrze niektórzy znają z filmów poruszających kwestię izraelsko-palestyńską. Cały proceder może wydawać się upokarzający, ale tę samą drogę pokonuje dziennie tysiące Palestyńczyków i gromada turystów. W internecie krążą nawet historie, że właśnie tutaj – nie mogąc sprawnie przedostać się przez kontrolę – kobiety rodziły dzieci… Zaledwie 20 minut stąd czeka Jerozolima, gdzie przemykając wśród licznych polskich pielgrzymek i tysięcy turystów, można łatwo zapomnieć o tym, co dzieje się tuż za rogiem.
0 komentarzy