Karaczi – podróż do pakistańskiego Los Angeles. Co zobaczyć?

0 komentarzy |

Karaczi – gigant z problemami

Nie było wątpliwości, że zobaczę Karaczi. To jedna z największych metropolii świata (25 mln mieszkańców). Rozkwit miasta nastąpił dopiero w połowie XIX wieku po zdobyciu osady przez Brytyjczyków. W kilkanaście lat prześcignął największe miasto i ówczesną stolicę regionu Sind – Hajdarabad. Dziś to największy port Pakistanu, centrum komercyjne, miejsca, do którego za pracą przyjeżdżają Pakistańczycy z całego kraju.

Miasto szybkich karier, spektakularnych upadków i kontrastów ekonomicznych.  Jak każda metropolia (szczególnie w kraju trzeciego świata), boryka się z problemami takimi jak korki, przestępczość, przemoc, porwania i handel narkotykami. Kiedy jechałem taksówką o świcie na lotnisko zauważyłem także, że zanieczyszczenie: w centrum walały się kupy śmieci, a nad miastem unosił się smog. Kierowca z jakiegoś powodu nie włączył świateł taksówki – może nie chciał żebym zobaczył więcej? A może – co bardziej prawdopodobne – jego akumulator ledwo dychał. Pakistańczycy to szaleńcy.

Jednak dzień wcześniej widziałem coś jeszcze bardziej ekstremalnego. W mieście trwał demontaż nielegalnych nadbudówek, w którym prowadzono handel i restauracje. W ten sposób zniknęło sporo knajp na Burns Road – jednym z ulubionych okolic z jedzeniem (o miejscu w dalszej części tekstu). Mężczyźni bez żadnego zabezpieczenia wędrowali po rusztowaniach, zrywali zabudowę i kable – wszystko to bez latarki, kasku, czy asysty. Horror! Ale te porządki równocześnie dowód na to, że Karaczi się zmienia.

Władze miejskie prowadzą politykę zero tolerancji i próbują trochę to miasto ogładzić. Mieszkańcy czują się bezpieczniej. Jeszcze kilka lat temu nie wiedzieli, czy wychodząc do pracy, uda im się wrócić do domu. Nieodebrane połączenie albo znaczne spóźnienie na spotkanie wywoływało niepokój i myśli o najgorszym. To czasy wzmożonej aktywności terrorystycznej. Oczywiście są dzielnice lepsze i gorsze. Ostatnio popularnością wśród mieszkańców cieszyły się grupowe zorganizowane wycieczki do rzekomo najniebezpieczniejszych części metropolii. Tego nie próbowałem. Ale na własną rękę też można sporo zobaczyć. Najwięcej ciekawych miejsc można znaleźć w dzielnicach: Saddar, Clifton i Defence.

Karaczi Clifton Beach

Plażowanie wśród wielbłądów

Karaczi nie znosi kompromisów także w kwestii pogody. Gdy na północy Pakistanu pojawia się pierwszy śnieg, na południu wciąż trwa sezon plażowy. Choć nikt nie odważy się opalać na najbardziej znanej plaży miejskiej – Clifton Beach. Tutaj częściej przyjedziemy oglądać… wielbłądy. Na ich grzbietach można odbyć przejażdżkę wzdłuż wybrzeża Morza Arabskiego. Naczytałem się, że to paskudnie zanieczyszczone i brudne miejsce, ale  jest w tym sporo przesady. Może dlatego, że wcześniej podobne plaże widziałem choćby nad Zatoką Perską w Iranie. Fanów wypoczynku i sportów wodnych zainteresuje jednak raczej obsadzona drewnianymi parasolami French Beach. To ulubione miejsce młodych Pakistańczyków, którzy przyjeżdżają, tu by nurkować w morzu, a w porze monsunowej – nawet surfować.

Saddar: kurtki skórzane i karty dźwiękowe

Saddar jest komercyjnym sercem Karaczi. Tu znajduje się największe skupisko hoteli, restauracji, bazarów i centrów handlowych. Część z tych galerii to nowoczesne gmaszyska, jakich tysiące na świecie. Nic szczególnego. Ale są też takie, które można zobaczyć tylko w tej części świata – z powodu braku lepszego określenia nazwałbym je „giełdami”; Pakistańczycy mówią o nich „bazary” albo „malle”. W jednym z nich można kupić ubrania marek, które szyją swoje ciuchy w Bangladeszu. Do Karaczi trafiają egzemplarze, na których odbiór producent z jakiegoś powodu się nie zdecydował. Mogą to być tak trywialne z puntu widzenia konsumenta mankamenty jak przesunięty o 5 mm rząd guzików, albo źle wszyta metka (dla marek takie błędy są nie wybaczalne, więc nie wysyłają tego w świat).

Z kolei na wyższych piętrach sprzedają nieobrandowane rzeczy, a następnie drukują na nie logo producenta, którego sobie zażyczymy. W China Mall działają antykwariaty z pakistańskimi i indyjskimi grafikami, ozdobami i bibelotami. Jeśli już trafiło się w te okolice, warto zajrzeć także na giełdę komputerową. Mnie przywiodła tam potrzeba naprawy zepsutego zasilacza do laptopa, ale w takich miejscach można przede wszystkim znaleźć każde oprogramowanie i gry, a nawet najmniejszą śrubkę do nowego, jak i dawno nieprodukowanego sprzętu. Do tego dochodzą jeszcze kolonialny bazar Empress Market, na który zachodzi się po jedzenie i przyprawy. W czasie mojego pobytu trwała wielka przebudowa tego miejsca.

Wbrew pozorom handel w Saddarze podporządkowany jest pewnym regułom – najważniejsza z nich to ta, że sprzedaż określonych rodzajów towarów można kupić tylko i wyłącznie w kilku przecznicach. Tym sposobem płynnie przechodzimy przez ulice z telefonami komórkowymi, sprzętem fotograficznym, później biżuterią i ubraniami, a dalej dywanami i wyrobami ze skór.  Sprawny negocjator zbije cenę najwyżej o jedną trzecią; Pakistańczyk odrobinę więcej.

Jeśli ktoś ma jasną karnację, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ktoś krzyknie do Ciebie coś po rosyjsku. Rosjanie (ale też inni Europejczycy na dobrą sprawę) przyjeżdżają tu kupować kurtki skórzane, które później sprzedają u siebie w kraju dwa razy drożej. Pakistańczycy są w stanie w kilka dni uszyć dokładnie taki model kurtki, jaki klient sobie zażyczy.

Spacerując ulicami handlowymi Karaczi i spoglądając na budynki z czasów kolonialnych i 50-letnie wieżowce nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że dokładnie tak samo wygląda downtown Los Angeles. Brakuje tylko bezdomnych i neonów. Nie będzie zatem na wyrost nazwanie Karaczi Los Angeles Azji południowo-wschodniej.

Hotel Crown Inn, w którym się zatrzymałem, znajduje się w samiutkim sercu Saddaru. Turyści z Europy to jednak tutaj rzadkość. Kierownikiem piętra jest Ali – zapukał do drzwi, by przynieść mi świeże ręczniki. Ale zamiast paradować po piętrze z wózkiem, powinien naprawdę wciąć się za sprzątanie. Czystość w hotelach to nie jest coś, z czego Pakistan mógłby być dumny.

Karaczi Mazoleum Quaid-i-Azam

Łagodna bestia

Jak na miasto o fatalnej reputacji, Karaczi okazało się łagodną bestią. Z pomocą Careem i riksz dotarłem w pierwszej kolejności do najważniejszych miejsc, które chciałem zobaczyć.
Pierwsze z nich to mauzoleum Quaid-i-Azam – najbardziej znany, „pocztówkowy” zabytek miasta. Jest to miejsce pochówku założyciela Pakistanu – Mohammeda Aliego Jinnah. Park otaczający biały budynek o oryginalnej formie, do którego bilet wstępu kosztuje 20 rupii, to spokojna zielona oaza. Wędrujące po terenie grupki chłopaków proszą o pozowanie z nimi do zdjęcia i próbują na migi wywiedzieć się, skąd jestem. Polska to dla nich abstrakcja, Europa – nieco mniejsza. Następnie trafiam w ręce ochrony, która częstuje mnie herbatą i każe wykasować wszystkie zdjęcia z aparatu (rzekomo nie można ich było robić). Nad parkiem złowieszczo krąży stado sępów…

Karaczi Masjid-i-Tuba

Drugim najsłynniejszym zabytkiem Karaczi jest meczet Masjid-i-Tuba. Znajduje się on w jednej z najbardziej ekskluzywnych dzielnic Karaczi – Defence. Gmach powstał ze składek mieszkańców 60 lat temu, a jego nisko zawieszona kopuła to rzekomo największa tego typu konstrukcja na całym świecie.  Wchodząc do tego meczetu, trzeba pamiętać, żeby mówić szeptem, albo… w ogóle nie otwierać ust. Miejsce słynie bowiem z niezwykłej akustyki, dzięki której dźwięki roznoszą się po całym wnętrzu budowli.

Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć, jak wygląda najpiękniejszy budynek Karaczi powinien wybrać się do bogatej dzielnicy Clifton. To tu znajduje się Pałac Mohatta. Obecnie urządzone jest w nim muzeum, którego największą atrakcją są mapy z czasów rządów Mogołów (XVI – XIX wiek). Nazwa budynku pochodzi o nazwiska fundatora – bogatego biznesmena Shivratana Chandraratana Mohattay.

Frere Hall to z kolei jeden z najbardziej charakterystycznych budynków w Karaczi wybudowany w brytyjskiej epoce kolonialnej. Powstał na cześć Brytyjczyka Henry’ego Bartle Edwarda Frere’a, który ceniony jest ze wspierania rozwoju gospodarczego regionu Sindh i wprowadzenia do szkół języka sindhi w miejsce perskiego. Po wycofaniu Brytyjczyków z Indii, Frere Hall został przekształcony w bibliotekę narodową. To największa tego typu zbiór książek w Karaczi, zawierający 70 tysięcy książek, w tym rzadkie ręcznie pisane manuskrypty. Ostatnim miejscem, do którego dotarłem była katedra św. Patryka. Niestety ze względu na napiętą sytuację w kraju, była ona zamknięta dla zwiedzających.

Burns Road: przez żołądek do serca

Na Burns Road trafiłem dwa razy: raz w ciągu dnia i także późnym wieczorem. Najlepiej wybrać się tu po zmroku, kiedy na ulice wychodzą tłumy, by przysiąść i zjeść w jednej z kilkunastu knajp i cukierni. Wieczorem czynnych ich jest całe multum. Sprzedawane jest biryani, smażone są kebaby i inne mięsiwa; nie brakuje też wszelkiej masy słodkości: lodów, ciastek i deserów. Burns Road stało się kulinarnym centrum Karaczi, ponieważ imigranci z Indii lubili jeść po swojemu, jak kiedyś w swoich rodzinnych miastach przed podziałem. W związku z tym wielu imigrantów zaczęło komercyjnie gotować tradycyjne potrawy. Miejsca, które istnieją do dziś cieszą się nie tylko znakomitą reputacją  w Karaczi, ale też całym Pakistanie. To świetne miejsce, żeby poznać historię pakistańskiej kuchni.

 

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Masa Perłowa to blog i kanał YouTube o podróżach do miejsc mniej popularnych, ale niezwykle ciekawych

Meksyk atrakcja wakacje